Kiedy w ostatnich dniach zatrzymałam się nad proponowanym przez liturgię fragmentem listu św. Pawła do Galatów, uderzyło mnie niesamowicie jego Boże szaleństwo, jego niesamowity ewangeliczny żar głoszenia Jezusa Chrystusa. I spytałam siebie o moje zaangażowanie w misję ewangelizacyjną…
Gdzie ten płomień, ten żar, by podpalić ten świat dla tej jedynej Miłości, złożony z konkretnych ludzi, spotykanych na przestrzeni lat posługi, których mi Jezus powierzył, posyłając mnie w Kościele, w Zgromadzeniu na misję?
Kiedy przez lata moje życie było jak potężne tsunami, zmierzające się z codziennością, wypełnioną konkretną służbą, nawet nie myślałam, by ten trud, zmagania, zabieganie ofiarowywać za… To po prostu było wpisane tam, o świcie dnia, w ofiarowaniu: wszystko dla Jezusa i Niepokalanej. Był zapał, entuzjazm, radość – nie było dnia, w którym nie chciałoby mi się podejmować zadań, które się piętrzyły… to uczucie było mi nieznane.
Po latach, kiedy w ubiegłym roku, przy ankiecie przygotowującej nas do Kapituły Generalnej padło pytanie o zaangażowanie w przeżywaniu duchowości i charyzmatu Zgromadzenia ze względu na zbawienie drugich, przyszła refleksja, i coś zaczęło uwierać, jak kamyk w bucie.
Lata uciekają, i fizycznie mogę coraz mniej, a choć może na zewnątrz nie widać, pesel jest tutaj nieubłagany. Jak to zatem jest z tym moim entuzjazmem i radością Ewangelii, jak z misją mojego życia, by Jezus był coraz bardziej głoszony, poznawany, kochany? Przecież dla tej misji mam żyć, Jezus mi ją powierzył… Ile mi zostało szaleństwa tamtego początku, przy skrzypiących kolanach, powykręcanych reumatyzmem rękach, bolącym kręgosłupie, zmienianych na coraz mocniejsze okularach, pamięci, która zawodzi?
Zostaje to podstawowe ofiarowanie u początku, a potem coraz częściej powtarzane, również w ciągu dnia: „dla Ciebie”, i z tym idę do ludzi, z ciepłym spojrzeniem w oczach, bo: „dobrze, że jesteś”, zauważeniem: „jak to pięknie zrobiłaś”, współczuciem, najprostszym pytaniem: „jak ty się dzisiaj czujesz”, w otwarciu drzwi, podaniu chleba: „dla Ciebie, Jezu”…
Kiedy idę ulicą, spotykając się wzrokiem z mijanymi osobami, uśmiechając się do nich ciepło, serdecznie, a często są to chłopaki (ci najczęściej pochwalą Pana Boga…), wkładam ich do Bożego Serca. I myślą biegnę do tylu ludzi spotkanych w życiu, związanych latami wspólnej pracy, którym często do Pana Boga daleko: święta Maryjo, módl się za nimi…
Tak mi się kojarzy, że moja misja dziś, to nie przepuścić żadnej okazji, nie pozwolić sobie jej stracić, bo to: „dla Ciebie”, w tym niewiele, co mogę, by być taką iskierką, która rozświetli drugim dzień, a wtedy zobaczą miłość Ojca.
I jeszcze jedno mogę ofiarować, to co najbardziej moje: moją grzeszność, słabość, nędzę, i wrzucać je w ogień miłosierdzia – a Jezus przemieni to w najczystsze złoto.
I czy stać mnie będzie na szaleństwo szukania wszystkich czarnych dziur, gdzie już po prostu nic z dobra, światła, piękna, a tam ukryty najbardziej Opuszczony Jezus, i woła o moją miłość, bo „jeśli ty Mnie nie rozpoznasz, nie ukochasz, to kto”?
s. M. Stella Setlak